24 października 2013

Zwolnij wreszcie!

Smutek, żal, poddenerwowanie i wreszcie wyrzuty sumienia. To właśnie te stany emocjonalne zdominowały samopoczucie Ann. Jest źle. Bardzo źle. Ciągle gdzieś się spieszą, biegną. O czymś trzeba pamiętać, coś załatwić, czegoś dopilnować, coś zorganizować, rozwiązać jakiś problem. Dodatkowo Ann wpadła w jakiś dół z którego co jakiś czas próbuje się wyczołgać, ale jest to jedynie nieporadne czołganie połączone z niemym wołaniem o pomoc. 

Mąż dużo pracuje, ma teraz wyjątkowo trudną sytuację w firmie i musi się intensywnie poświęcać, żeby realizować pewne założenia i plany. Ciągle powtarza, że nie robi tego dla siebie. Ann to rozumie, ale często go potrzebuje. Ona i dzieci. On jeszcze dodatkowo po ciężkim dniu w pracy, podczas którego często nie ma czasu nawet zjeść stara się pomagać Ann bo widzi jak jest jej ciężko. Stara się ją wspierać, ale sam też czasem nie wytrzymuje tego bycia w ciągłym napięciu i biegu. Ann przez to wszystko czuje się zagubiona. Z jednej strony czuje, że psychicznie już dawno wysiadła i potrzebuje jakiejś odbudowy jej umysłu, chwili spokoju ale z drugiej strony ma ciągłe poczucie, że musi więcej poświęcać się dla dzieci. Nawet jeśli ma 5 minut dla siebie, to myśl, że miałaby je wykorzystać dla siebie na jakąś drobną rzecz wzbudza w niej wyrzuty sumienia. Skoro jej syn tak bardzo męczy się będąc w żłobku, tęskniąc, przeżywając, wreszcie drąc się przez większość czasu, który tam spędza, to ona nie ma prawa wykorzystać nawet 1 minuty z tego czasu na odpoczynek lub na sprawienie sobie przyjemności. Dlatego Ann w tym czasie prawie nie je, nie dba już nawet o siebie, co powoduje u niej jeszcze gorsze samopoczucie. Ciągle sprząta, pierze, prasuje, gotuje, wyciera, zasuwa, odsuwa, porządkuje, przegląda, wygładza, układa. Nawet już się przestaje się uśmiechać do młodszej córki, bo przecież jak to tak może być? One mają się do siebie przytulać i uśmiechać, a ON tam tak bardzo cierpi? Oooo nie!!! Trochę sprawiedliwości musi być. Ann czuje, że musi się męczyć, karać samą siebie, po prostu nie może być w tym czasie zadowolona. Mąż ciężko zasuwa w pracy, syn siedzi rozżalony w żłobku a ona co? Ona też musi cierpieć. Dopiero gdy odbiera syna ze żłobka, czuje, że mogłaby coś zrobić dla siebie, ale nie ma na to najmniejszych szans. On po pobycie TAM jest tak rozchwiany emocjonalnie, że trzeba poświecać mu 100% swojej uwagi. No i tu zaczyna się problem. Bo jest też 2 dziecko, które też potrzebuje uwagi. A wtedy pierwsze dziecko wpada w szał. A jak do nr 2 się nie podejdzie, żeby zaspokoić jej potrzebę jedzenia, lub przewijania, lub tulenia, to za chwilę zaczyna się wydzierać. I tak 1 nakręca 2 a 2 nakręca 1. I tak w kółko. Przez kilka godzin. Nr 2 ostatnio przestało jeść popołudniami, bo potrzebuje do tego spokoju i ciszy a jest to nierealne przy nr 1. Brak apetytu u nr , które i tak bardzo mało przybiera na wadze powoduje u Ann dodatkowy stres, który powoduje zmniejszenie ilości wytwarzane pokarmu. A skoro przy tym jesteśmy, to raz już ten pokarm jej zniknął i musiała włożyć ogrom pracy, żeby go odzyskać, ale to temat na inną historię. Z kolei niechęć do jedzenia nr 2 również powoduje mniejszą produkcję, a nie po to Ann tyle walczyła o ten drogocenny napój dla nr 2, żeby znowu go stracić. I tak mijają wieczory na krzykach dwugłosowych. Czasem Ann dorzuca swój płacz, czasem próbuje się rozdwoić, żeby zadowolić zarówno 1 i 2. A czasem stoi i nie wie co ma zrobić. I tak patrzy na zegarek, ale cyfry nic a nic się nie zmieniają...
DO tego jeszcze ta wszechobecna presja. W mediach, wśród znajomych, w otoczeniu. Atakująca z reklam, bilbordów i ulotek. Presja idealnej mamy. Wszędzie gdzie Ann się nie ruszy jest zasypywana radami psychologów i specjalistów od spraw żywienia. Jak postępować z dzieckiem, jakie nawyki żywieniowe wprowadzać. Co przygotowywać do jedzenia. Ann czuje, że mogłaby być lepsza, zrobić dla swoich dzieci więcej. I gdy podaje synowi bułkę drożdżową, która przecież tak bardzo mu smakuje, albo zamiast 10 raz tłumaczyć, że nie wolno, to pozwala lub gdy podczas wymuszenia wzięcia na rączki, po tłumaczeniach, że nie nie wymuszenia nie działają, w końcu weźmie je na rączki i przytuli - czuje najzwyczajniej w świecie, że jako idealny rodzic, do którego bycia tak dąży - odniosła porażkę.

Starają się być z K. wsparciem dla siebie. Jedno rozumie drugie, wiedzą jak każdemu z nich jest ciężko. Starają się sobie pomagać, jednak często nie wytrzymują napięcia. Dochodzi wtedy między nimi do nieprzyjemnych potyczek słownych. W chwili napięcia i pod wpływem emocji. Później są przeprosiny, ale mimo nich wbity kolec pozostaje a maleńka ranka wcale się nie zasklepia, tylko w chwilach zwątpienia zaczyna od nowa krwawić delikatną strużką. Ile jeszcze zostało miejsca na te kolce? Ile jeszcze są w stanie wytrzymać tego działania w tak ekstremalnych warunkach? Czy ich więź jest na tyle silna, żeby pomóc im to przetrwać, czy może powoli się rozluźnia, żeby któregoś dnia każde z nich poczuło, że zmierza w zupełnie inną stronę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz