7 lutego 2013

Pączuszki, ciasta i torciki

W taki dzień jak dzisiaj, każdy się radośnie licytuje. Kto ile zjadł pączków, kto więcej, a kto ma ochotę na jeszcze? Nawet osoby na co dzień zdrowo się odżywiające, tego dnia folgują sobie. Nie patrzą na kalorie, na chemię, którą owe pączki są nafaszerowane. Nie zwracają nawet uwagi na fakt, że w tłusty czwartek pączki zazwyczaj są najmniej smaczne i ciężko kupić takiego prawdziwego, przepysznego. Ktoś nawet powiedział, że w ten dzień wszystkie diety idą na bok i na pączka wręcz trzeba sobie pozwolić, bo inaczej nie będzie się miało szczęścia przez cały rok...

Ann też myślała o pączkach. A raczej o takim jednym, wyjątkowym, którego sobie wymarzyła. Miał być mięciutki niczym puch w chrupiącej jasnobrązowej skórce, pokrytej lekko spękanym lukrem. W środku zamiast różanej konfitury powinno znajdować się kremowe, gęste nadzienie ajerkoniakowe. O tak! Takiego pączka właśnie chciała zjeść. Poprosiła męża, żeby jej takiego kupił, ale tylko pod warunkiem, że będzie właśnie taki jakiego sobie wymyśliła. Mąż tylko się uśmiechnął i przystanął na propozycję... oboje wiedzieli, że nie znajdzie takiego wyjątkowego pączka a więc Ann nie zje słodkości. 

Zadzwonił alarm w komórce. To przypomnienie, które Ann ustawia na godzinę po posiłku. Odszukała wzrokiem swój czarny pokrowiec i sięgnęła po niego. Szybko wydobyła czarny plastikowy przedmiot o niewielkich rozmiarach. Przyłożyła go do serdecznego palca lewej ręki i wcisnęła przycisk. Słychać było pyknięcie sprężynki. To igiełka wystrzeliła przebijając jej skórę. Ann przyjrzała się opuszkowi palca, na którym pojawił się maleńki punkcik. Palcem wskazującym i kciukiem drugiej ręki docisnęła ukłuty palec w pobliżu owego punkciku. Spod skóry zaczęła wydobywać się ciemno czerwona kropla, która szybko zamieniła się w piękny lśniący bąbel. Gdy Ann uznała, że wyciśnięta ilość jest wystarczająca, wprawnie  przyłożyła zraniony palec do paska wetkniętego w małe elektroniczne urządzenie. Patrzyła jak krew błyskawicznie wpływa w specjalny paseczek a na wyświetlaczu pojawiło się odliczanie. Po 5 sekundach urządzenie wskazało liczbę. Ann pochowała przedmioty do czarnego materiałowego pokrowca, automatycznie analizując w myślach, czy jej wynik plasuje się w odpowiednim przedziale. 

Wykonywała te czynność kilka razy dziennie, miała to już opanowane do perfekcji. Robiła to szybko i bardzo sprawnie. Nie była to dla niej nowość. Miała już doświadczenie po poprzedniej ciąży. Wtedy buntowała się i użalała nad własnym losem. Złościła się na jedzenie pozbawione smaku. Czuła się jak więzień zegarka, żyła w powtarzającym się co kilka godzin schemacie. Zjeść - odczekać - ukłuć się - zrobić pomiar - odczekać - zjeść i tak w kółko. Ann uwielbia mieć kontrolę, dlatego dokonywanie pomiarów i dążenie do tego, żeby wyniki były właściwe stało się jej małą obsesją. Przyrządzała sobie specjalne posiłki zgodne z przedstawionym jej w szpitalu schematem żywienia, patrząc ukradkiem na inne kuszące składniki znajdujące się w lodówce, a z których nie mogła skorzystać. Odliczała wymienniki węglowodanowe będące specjalnymi jednostkami mającymi pomagać we właściwym zbilansowaniu jadłospisu. Posiłki spożywała w wyznaczonym czasie, bez względu na to czy była głodna i czy w ogóle miała na nie ochotę. Kosztowała ją to sporo poświęcenia i ogromną ilość stresu. Jedzenie, którego przygotowywaniem i spożywaniem zawsze się tak delektowała, powoli stawało się jej koszmarem.
Dzisiaj jest już spokojna. Pogodzona i wprawiona w te wszystkie czynności. A publiczna presja nastawiona na przymus objadania się pączkami już tak jej nie denerwuje jak poprzednio. Może jest jej odrobinę przykro, ale nie przeżywa już tego tak mocno jak wtedy.